Korzystając z faktu, że prognoza pogody na piątek 5 listopada wskazywała zmianę czyli jak na warunki panujące na Wyspach Kanaryjskich spore zachmurzenie i temperaturę niekoniecznie zachęcającą do „plażingu”, a przede wszystkim to, że rodzina z którą spędzałem krótki urlop na ulubionej przez nas Teneryfie wybierała się na leniwy trip w góry Anaga (polecam z całego serca!) zdecydowałem się na coś szalonego – rowerową podróż do Parku Narodowego Teide!
Szalone w tym pomyśle było to, że start zaczynał się przy wypożyczalni rowerowej usytuowanej tuż przy plaży Jardin w Puerto de la Cruz, a koniec zaplanowałem ponad 2000 metrów wyżej u podnóża wulkanu Teide (3 718 metrów nad poziomem morza). Aplikacja, która wytyczała mi trasę pokazywała, że osiągnę ten cel po przejechaniu w cztery godziny nieco ponad 20 kilometrów. Nie mając żądnego doświadczenie w jeździe rowerem szosowym, zdecydowałem się na wypożyczenie typowego górala (co tłumaczy dlaczego długość trasy liczyła 20 km a nie np. 35 km) – z jedną uwagą, pamiętając moją poprzednią wyprawę w greckie góry w przepięknej krainie Arkadia i rower z hamulcami V-brake, tym razem musiałem być pewien że hamowanie na całym zjeździe będzie w pełni skuteczne. Zarezerwowałem zatem dzień wcześniej pięknego pomarańczowego TREK’a procaliber 9.6 z godnymi zaufania hamulcami tarczowymi, który specjalnie pod moje wymagania został dostosowany, w tym czasie wydawał się to trafny wybór – rzeczywistość boleśnie to zweryfikowała, ale o tym później.
W piękny, słoneczny i ciepły piątek (Sic!) krótko po godzinie 9 rano odebrałem „swojego” bika'a wraz z uchwytem na smartfon i tak na wszelki wypadek z linką z zamknięciem szyfrowym i ostro ruszyłem w górę.
Mijałem znane z jazdy samochodem miejsca w tym samotną górę z zabytkowym Monastyrem w której ulokowane są znakomite restauracje z tzw. widokiem https://www.mesonelmonasterio.com/. Po niewiele ponad 2 kilometrach podjazdu mój ambitny początek zmienił się najpierw w jazdę „typowo rekreacyjną”, a potem z niewielkimi wyjątkami w desperackie łapanie dosłownie pojedynczych metrów na kołach. Uczciwie muszę stwierdzić, że miejscami piekielne nachylenie (przekraczające zdecydowanie 20%) wygrywało nieraz z moimi siłami więc pchane było też.
Po przejechaniu 10 kilometrów w końcu pojawił się pierwszy cel – na wysokości blisko 1200 m npm. las z trasami typowo MTB. Początek wprawdzie to był stromy ekstremalnie kamienisty szlak i pomimo szczerych chęci, po kilkudziesięciu metrach nierównej walki dzielnie odpuściłem pedałowanie przerzucając się na pchanie.
W końcu nastąpił długo oczekiwany moment – profesjonalna trasa rowerowa- słynna Pista al Portillo! Co z tego że skąpana w chmurach i w lekkiej mżawce skoro nowe siły we mnie wstąpiły, zwłaszcza że znacznie się wypłaszczyło.
Dodatkowo jak w słuchawkach z losowo wybranej playlisty niespodziewanie popłynął Killing In The Name zespołu Rage Against the Machine zastrzyk adrenaliny pozwolił mi dogonić i wyprzedzić jedynego spotkanego na całej trasie cyklistę górskiego.
Zaraz po dwukrotnym przesłuchaniu rzeczonego utworu wytyczona aplikacją trasa odbiła od tej rowerowej, niestety w górę i początkowo po ściółce iglastej a potem po coraz większych kamieniach i skałkach pięła się wyżej i wyżej...
Żmudny podjazd a raczej od pewnego momentu podejście na szczęście skończył się gdzieś koło 1800 m npm wjazdem na szosę TF-21 czyli Carratera del Teide prowadzącą prosto do celu. Pojawiło się też słońce i piękny widok na wulkan Teide.
Pomimo tego że nawigacja uporczywie upominała mnie, żebym skręcił w zachęcający (ale tylko na mapie) skrót „przez las”, nie dałem się na to nabrać i z jakąś taką podejrzaną lekkością pokonywałem kolejne kilometry i wzniesienia wspaniałą równą szosą. Tak dobrze mi się jechało, że zamiast zatrzymać się na docelowym parkingu w „strefie księżycowej” – czyli w Parku Narodowym Teide pojechałem dalej żeby znaleźć jakieś przyjemniejsze miejsce do odpoczynku, posilenia się i przede wszystkim wysuszenia ekstremalnie mokrej koszulki. Jako, że wyprawa była typowo spontaniczna to znacznie odbiegałem ubiorem od napotkanych na szosie kolarzy ☺ w związku z tym bawełniany t-shirt miał prawo nabrać wilgoci. Słońce przyjemnie grzało i koszulka dość szybko dała się założyć więc nie miałem problemów z opuszczeniem miejsca postoju po tym jak strażnik parku dał mi do zrozumienia że jestem na terenie gdzie biwakowanie jest dopuszczone tylko w ściśle określonych miejscach.
Teoretycznie na tym powinienem zakończyć bo jaki sens jest opisywać 35 kilometrowy zjazd gładką szosą (ze względu powiedzmy sobie szczerze na KULTowy bar w La Orotawie wybrałem dłuższą ale też bardziej komfortową drogę), jednak w tym przypadku, jazda w dół okazała się dla mnie ekstremalnie emocjonująca. Po pierwsze, już po kilku minutach jazdy w słońcu! zatrzymałem się po raz pierwszy żeby ubrać kurtkę przeciwwiatrową. Po kilku kolejnych ubrałem bluzę z kapturem pod kurtkę i rozpaczałem że nie mam rękawiczek! Potem było tylko gorzej tj. najpierw chmury i mgła a potem dodatkowo deszcz – przy jeździe pod górę mżawka jest nawet przyjemna, chłodząc rozgrzane ciało, jadąc w dół 30 – 40 km/h w temperaturze ok 10 st. C przyjemność się kończy, a zaczyna w moim przypadku irytacja. Jadąc tak w dół w sporej kolumnie pomiędzy samochodami na jednym z ostrych, śliskich zakrętów używając języka kolarskiego zaliczyłem klasyczną „glebę”. Na szczęście nie wpadłem pod samochody jadące z przeciwka, a auta będące za mną trzymały bezpieczny dystans.
Kierowcy zachowali się wspaniale i zaoferowali pomoc natomiast po weryfikacji „uszkodzeń” i pomimo pewnych dolegliwości związanych głównie z dyskomfortem związanym z kontaktem z siodełkiem oceniłem, że dam radę zjeżdżać dalej (upadek najbardziej odczuła moja kość ogonowa i prawe żebra dlatego blisko 6 godzinny lot do Polski następnego dnia siedząc na siniaku nie należał do przyjemności…). Przystanek w barze na zakręcie z gorącą Americano był mi naprawdę potrzebny choć utrzymująca się adrenalina powodowała drżenie rąk jak na egzaminie na studiach z nielubianego przedmiotu co przekładało się na ryzyko kolejnego nieszczęścia czyli oblania się na koniec kawą.